Searching...
piątek, 14 października 2011

Pieskie życie czyli kup pan perukę

Sklep Waitrose.

Taki bardziej ekskluzywny supermarket.
Nie chodzę tam, bo nigdy nie mam żadnego po drodze i ceny są też bardzo posh. Jak chce się jednak w naprędce kupić jakieś ładnie opakowane czekoladki lub herbatniki (takich prezentów nigdy w nadmiarze w kraju herbaciarzy :)), to można tam bez wątpienia znaleźć coś nieco bardziej wytwornego niż w Tesco :)

I właśnie pewnego pięknego dnia wpadłam po jakiś niezobowiązujący, acz pięknie zapakowany urodzinowy prezent, zapłaciłam i w kasie dostałam zielony żetonik.
Pan dał mi go bez słowa wyjaśnienia, zakładając chyba, że jestem stałą bywalczynią i będę wiedziała, co z nim zrobić.


Skoro dostałam, to domyśliłam się, że gdzieś toto muszę wrzucić. Szybko więc znalazłam przy drzwiach trzy plastikowe kontenerki wypełnione zielonymi krążkami, wyglądające tak:



Napis nad nimi głosił; "Community Matters", a każdy z nich dodatkowo był opatrzony dość obszernym opisem.
Po krótkiej analizie zorientowałam się, że celem tego swoistego głosowania jest opowiedzenie się, w jaki sposób Waitrose ma spożytkować swój fundusz charytatywny.
Nazwa 'Wspólnota/Społeczność ma znaczenie" sugerowała, że pieniądze zostaną przeznaczone na rozwiązanie jakichś lokalnych problemów.
 

Tymczasem do wyboru miałam: dom dziecka na Białorusi, St. John Ambulance (organizację promującą kursy pierwszej pomocy i BHP) oraz schronisko dla bezdomnych kotów.
 

I tylko jedna część była wypełniona w 2/3 pozostawiając pozostałe głęboko w tyle, z warstwą żetonów ledwie pokrywających dno.

Nie ździwiło mnie, że OCZYWIŚCIE były to koty.

Anglicy bowiem mają świra totalnego na punkcie zwierzątek domowych, a pieski i kotki wiodą prym.
Piszę to trochę z przekąsem, jako że (trudno, pewnie stracę kilku czytelników :)) nie jestem wielką fanką zwierząt w domu.
Z powodów różnych - jednym z nich jest to, że nie znoszę tego specyficznego zapachu ani sierści w każdym możliwym kącie (lub wiecznego jej sprzątania - na studiach dorabiałam sobie sprzątaniem po domach, więc wiem o czym mówię).
Drugim z powodów jest to, że przy gromadce dzieci to naprawdę mam kogo głaskać :). Ponadto, przy naszych długich wakacjach w Polsce zbankrutowałabym na hotel dla milusińskich.
A czwartym, koronnym, choć nieostatnim argumentem jest to, że sorry bardzo, ale czyszczenie zasikanych trocin a szczególnie zbieranie psich kup w foliową torebkę napawa mnie skrajnym obrzydzeniem i chyba bym musiała na głowę upaść, żeby sobie dobrowolnie taką przyjemność 2-3 razy dziennie zaserwować.
No i świadomość, że taki piesek by mi swoim obsranym tyłkiem siadał na sofę lub wskakiwał do łóżka ... brrr (i proszę mnie nie próbować przekonywać, że psy i koty są czyste, bo moja podświadomość tego argumentu nijak nie przyjmie).


A te moje ekshibicjonistyczne wyznania zostały zainspirowane kolejnym 'powalonym' artykułem z Metra, o pewnej Amerykance, Ruth Reginie, która pochodzi z rodziny o bogatej tradycji robienia peruk.
Zostanie więc perukarką było nie tylko naturalną koleją rzeczy, ale też wielkim marzeniem pani Ruty.
W wolnym czasie wykorzystywała swoje umiejętności robiąc ... peruki psom przyjaciół. Jak zobaczyłam te zdjęcia:




to pomyślała sobie, że to pewnie jakiś najnowszy trend (z głupoty, z nudów, bo ja wiem?). 
Okazuje się jednak, że pierwsza psia peruka wyszła spod rąk pani Ruth już ... dwadzieścia lat temu!!!
Potem fama się niosła, co raz więcej osób prosiło ją o przysługę w ramach 'starej znajmomości' (jak w tym dowcipie o najdłużej ławce w Wadowicach, do siedzienia w której, obok papieża, przyznało się parędziesiąt osób :))


W końcu zdolna perukarka się zbuntowała, powiedziała sobie, że 'enough is enough' i ... otworzyła stronę internetową, www.wiggledogswigs na której zaczęła promować i sprzedawać peruki i treski dla psich piękności. 
Są tam też rady, jak mierzyć psi łebek, by peruczka była idealnie pasowała, a także jak czyścić i zamawiać wg własnego widzimisię. Pełen serwis.



Przyznam, że po takiej dawce głupoty, nawet nie mam weny by wysilić się na jakąś ciętą ripostę. 

Chyba, że "włosy mi dęba stają" :)
_____________________________________________

Pozwolę sobie jeszcze wkleić dość stary artykuł z Cooltury (nie tej paryskiej, ale naszej wyspiarskiej :)) o stosunku Brytyjczyków do ich pupilków.




piątek, 14 października 2011


2011/10/15 14:48:05
Ja zostawiłam w Polsce kundla Lesia i mam trochę inne podejście do zwierzaków w domu, ale rozumiem, że nie wszyscy wariują na tym punkcie. ;)
Mam świra na jego punkcie, ale chyba nie aż takiego, że kupiłabym mu perukę. Jakoś nie widzę w tym sensu. Narzutkę a i owszem, ale peruka to już przesada!
Pozdrawiam.
 
2011/10/15 15:21:23
Myślę, że jest to kwestia wychowania i jakichś doświadczeń w dzieciństwie - nikt w mojej rodzinie nigdy nie miał zwierząt, moja mama bała się psów, a ja się boję kotów.
Psy akurat lubię (głównie te krótkowłose - jak bym miała mieć, to wyżła weimarskiego), ale praktyczny aspekt mnie przeraża.
Miałam kiedyś przez rok rybki w wynajmowanym mieszkaniu - co rozwiało mit, że rybkami się nie trzeba zajmować :)
Moje dzieci mnie męczą o zwierzęta ... więc może przełamią ten trend :)
 
2011/10/15 19:54:21
Mnie też kiedyś dzieci męczyły o psa i w końcu się zgodziłam. Po paru tygodniach ekscytacji szczeniaczkiem okazało się, że to właściwie mój pies. A jakby dodatkowe (piąte) dziecko do sprzątania, uczenia, wychodzenia i karmienia. Oczywiście, że pokochałam z wielką wzajemnością zresztą. A i tak plułam sobie w brodę, że dałam się namówić i byłam taka naiwna...
A kot sam do mnie przylazł,gdy już byłam sama. Był jak ja niezależny i zbuntowany, ale umilał mi (jak umiał) moje samotne dni. Był wspaniałym towarzyszem i przeżyłam bardzo jego śmierć pod kołami samochodu. Nigdy więcej!
 
2011/10/15 22:24:33
Rest, poruszyłaś tu aspekt, o którym zapomniałam - widzę, jak mocno ludzie są związani ze swoim zwierzętami, co jest oczywiście normalne. Myślę, że nawet ja bym się mogła przekonać do kotów, jakbym miała takiego słodkiego kociaczka od małego (akurat takich się nie boję :))
Ale właśnie to emocjonalne związanie to dodatkowe obciążenie. Ja nie chcę myśleć o śmierci najbliższych, a tu jeszcze miałabym dodawać sobie zwierzaka od troszczenia (aspekt wydatków na np. leczenie pomijam, bo wiadomo - jak trzeba, to się wszystko zrobi, ale ... weterynarz w Anglii tani nie jest).
Moja była sąsiadka była osobą samotną, z pieskiem. Jak piesek zachorował poważnie, to pani była tak załamana, że nie wiadomo było jak ją pocieszać.
Nieee, ja zdecydowanie mam za dużo innych rzeczy na głowie i emocji, z którymi sobie nie mogę dać rady, żeby jeszcze takie obciążenie sobie serwować.

0 comments:

Prześlij komentarz

Niepisanym prawem tego bloga jest lista komentarzy dłuższa od samego wpisu - uprasza się o podtrzymywanie tradycji:)

 
Back to top!