Searching...
niedziela, 16 czerwca 2013

wołynsko-łucko-łódzkie zawirowania rodzinne

Mówią, że z rodziną dobrze wychodzi się tylko na zdjęciach.

W moim domu ścierały się przeciwne obozy.
W rodzinie ze strony mamy panował raczej kontrolowany chłód.
Co prawda z dzieciństwa pamiętam cudowne, ciepłe, rodzinne wigilie, ale z biegiem lat kontakty się poszarpały do tego stopnia, że nasza rodzina nie była nawet zaproszona na ślub mojej siostry ciotecznej.
 

Mój tato natomiast zawsze trzymał się blisko ze swoim braćmi. Dla niego nie było nic ważniejszego, niż podtrzymywanie więzi rodzinnych, a prośba brata, kuzyna, siostrzeńca, wujka, stryjka, pociotka była rozkazem.
Choćby najbanalniejsza.


Ja, typowa mieszanka moich rodziców, nie zarzynam się, by za wszelką cenę podtrzymywać kontakty ze wszystkimi krewniaczkami.
Wymiana uprzejmości i zachwyty nad (ich, bo swojego nie prezentuję) potomstwem na facebooku wystarczą.
A z drugiej strony co raz bardziej pociągają mnie opowieści z przeszłości, odnajdowanie nieznanych nitek genealogicznych i odkurzanie rodzinnych fotografii.
Z biegiem lat co raz bardziej skłaniam się jednak ku temu, że od znajomych nie ma co za wiele oczekiwać, bo każdy żyje swoim życiem i w trudnych momentach, najczęściej słyszy się 'Sorry, stary'.
I dlatego może warto jednak zadbać o to, by z tą rodziną to nie tylko na zdjęciach ...


***

Babcia Kazia urodziła się na Wołyniu.
Okupacja sowiecka zastała ją w Łucku, gdzie odwiedzała swoją ciotkę.
Pojechała tylko na jeden dzień, by po powrocie dowiedzieć się, że czerwonoarmiści wywieźli jej całą rodzinę na południe Rosji.
Podobno byli bardzo źli, że 'Kaźmiry doma njet'. Bo jakżesz to. Nakaz wywózki jest, a dziewczęcia nie ma.


Trzynastolenią wzięła pod opiekę łucka cioteczka, która została jej prawną opiekunką .
Łatwo o tym pisać, ale jak próbuję wyobrazić sobie jej strach, jej niepewność, jej rozpacz, to mnie to przerasta.

Co się działo z babcią w czasie wojny, nie bardzo wiadomo.
Nigdy z jej ust nie słyszałam wojennych opowieść.
Nie wiem, czy chciała je wymazać z pamięci, czy myślała, że jak już się widzi dwa razy na rok z ukochaną wnuczką, to nie będzie jej zawracać głowy czymś, co należało już do bardzo odległej przeszłości.


Raz tylko, pamiętam, gdy w swej dziewięcioletniej nieświadomości zaśpiewałam jej z werwą 'Naprzód młodzieży świata, nas braterski połączył dziś marsz' - światowy hymn komunistycznej młodzieży (który nauczono mnie na szkolnym apelu, a którego słowa nic dla mnie nie znaczyły; wpadła mi tylko w oko skoczna melodyjka), babcia ofuknęła mnie srodze, kategorycznie zakazując podobnych klimatów.


Kazia, tuż po wojnie, wraz z łucką cioteczką została - zgodnie z repatriacyjnym kluczem (Łuck i Lwów - Dolny Śląsk, a Wilno i Grodno do Małopolski) - przesiedlona do Zielonej Góry.



Potem wszystko potoczyło się bardzo szybko.
Po wojnie ludzie szukali chociażby najdalszych krewnych. Nie mieli czasu na rodzinne niesnaski, na fochy z powodu nieodwzajemnionej wizyty, na kłótnie o kolekcję mosiężnych garnków, na złośliwostki, uszczypliwostki, szpileczki i łateczki.
Po wojnie ludzie chcieli żyć.
Chcieli żenić się i za mąż wydawać.
Chcieli rodzić dzieci (I nie, nie zastanawiali się, że może nie będzie ich stać na najmodniejsze zabawki edukacyjne czy wczasy za granicą).
Chcieli mieć pracę, kawałek dachu nad głową i święty spokój.
Tak po prostu.
Banalnie i zwyczajnie.

Cioteczkę odwiedził Lech, dawny znajomy z Łucka.
Lech właśnie dostał pracę w Łodzi i za dwa dni przeprowadzał się.
Z jedną walizką.
W drogę zabrał ze sobą Kazię, która jechała do Warszawy, do siedziby Czerwonego Krzyża, szukać swojej rodziny.
W pociągu Lech - niższy od Kazi o półtorej głowy i starszy o dwanaście lat - wypalił bez ogródek, że chce się z nią ożenić i że mimo, że nic nie ma (oprócz rzeczonej pracy) to będzie o nią dbał i skrzywdzić jej nie da.


I można by w tym miejscu prychnąć, westchnąć z politowaniem, stuknąć się w głowę lub oburzyć (no, bo fakt, wykorzystał sytuację, że Kazia sierotą bez posagu była), ale faktem jest, że po pierwsze nie można mu było odmówić szczerości, a po drugie słowa dotrzymał.
Mimo lekkiego despotyzmu, mimo nieprzeciętnego bałaganiarstwa, mimo cholerycznej natury, przez następne 45 lat małżeństwa był dla Kazi dobry i po jej śmierci nie mógł sobie miejsca znaleźć (toteż szybko się zabrał z tego opustoszałego, ziemskiego padołu).


O Lechu, moim dziadku, krążą niezliczone anegdoty. Nie wszystkie pochlebne  (szczególnie przytaczane przez moją mamę, która wielką sympatią go nie darzyła), ale wiele dowodzących, że charakterek miał (cóż, i tu znów wracamy do teorii genetycznej; chociaż nie wiem, jak bym się buntowała, jego geny gdzieś tam się we mnie też kotłują :))
Jak chociażby ta z czasów repatriacji.
Po powrocie z Berlina Lech udał się do urzędu po nowy dowód osobisty.
Za biurkiem zobaczył znajomego, który z dumą dzierżył urząd Pana Pieczątkowego. Gdy wypełniając papiery doszedł do rubryki 'narodowość', machną na Lecha protekcjonalnie i szepnął mu w ucho:
- Zapisz się na Ukraińca. Na Ukrainie będzie lepiej!
- To ty się zapisz na Chińczyka - odparował mu mój patriotyczny dziadek :)


Nie widywałam się z dziadkami często.
Łódź była tak dziwnie daleko od Warszawy ...
Ale zawsze byłam ukochaną wnuczką babci. Ukochaną, jedyną, rozpieszczaną.
Po trójce synów, mężu robiącym za czwartego i przy piątce wnuków byłam spełnieniem jej marzeń.
Potrafiła utuczyć mnie w tydzień pichcąc gołąbki, babki ziemniaczane i kuczaki w panierce.
Czesała mi włosy i słuchała po dziesięć razy na dzień pirackiej kasety Modern Talking (mojej ówczesnej miłości :)))
I miała cierpliwość do mych niekończących się,
szkolno-kolonijnych opowieści .

Lech pracował jako księgowy w jednostce wojskowej.
Co roku, przykładnie wypełniał wszelkiego rodzaju deklaracje, jak choćby taką,  że nie ma rodziny na zgniłym zachodzie.
Jakież się wielkie okazało jego zdumienie, gdy po paru latach poszukiwań, Czerwony Krzyż odnalazł rodzinę Kazi.
W Anglii.
Uczciwie uaktalniona w kolejnym roku deklaracja natychmiast pozbawiła go pracy, a jego ukochaną Kazię, trójkę synów i mocno zaawansowaną wiekiem mamę bez jakichkolwiek środków do życia.
Co jak co, ale komunistyczne państwo nie mogło zatrudniać potencjalnych szpiegów i zdrajców narodu polskiego, mających rodzinę w kolebce kapitalizmu.


Lech w swej swojej stusześciesięciocentymetrowej zaradności zakręcił się i szybko znalazł nową pracę.
Nie oznaczało to jednak końca kłopotów.

Albowiem listy między Lancaster a Łodzią zaczęły kursować namiętnie.
Listy i paczki (te oczywiście tylko w jedną stronę) trzeba było dokładnie kontrolować i wybebeszać.

Na dodatek, paręnaście lat później, Kazi zachciało się spotkać ze swoją rodziną. Po ponad dwudziestu latach miała znów zobaczyć się z mamą i dwójką braci, Szczepciem i Mietkiem.
Z korespondencji wiedziała już, że rodzice, wraz z całą wsią, zostali wywiezieni do Kazachstanu, skąd musieli uciekać do Iranu, bo Stalin stwierdził, że nie zamierza karmić polskich gąb.

W Iranie, w obozie dla uchodźców, zmarł na tyfus ojciec Kazi, nie doczekawszy wyzwolenia, ani wędrówki z armią Andersa na Wyspy Szczęśliwe.

Niestety, opiekuńcze państwo socjalistyczne nie wydawało swoim obywatelom paszportów.
Najpierw więc do Polski przyjechała żona Mietka, z dwoma synami - braćmi stryjecznymi mojego taty (tymi od Wrigley's Spearmint Gum :)), co natychmiast skończyło się dalszymi nieprzyjemnościami w pracy i na uczelni (mój tato i wujek zdążyli już zostać studentami).


W końcu nadszedł czas odwilży, czas łaskawszego rozdawania paszportów.
Lata osiemdziesiąte.
Babcia Kazia, za oszczędzane latami pieniądze, wybierała się promem do Anglii.


Nie była to zwykła podróż.
To była podróż za granicę, podróż do innego świata, podróż sentymentalna, podróż do przeszłości, podróż marzeń i nadziei.
Podróż parodniowa.
Z Łodzi do Gdańska.
Z Gdańska do Dover.
Z Dover do Manchesteru.
Z Manchesteru do Lancaster.
Podróż na spotkanie z ukochanymi braćmi i mamą.
Tragiczne rozdzielenie miało się wreszcie zakończyć happy-endem.



zdjęcie z internetu

Kazia miała się zatrzymać u Mietka, który specjalnie na jej przyjazd odmalował wytapetował cały dom.
A właściwie miał wytapetować.
W połowie pracy - prawdopodobnie z nadmiaru emocji (choć kto wie, może i znalazłaby sie inna przyczyna) - dostał wylewu.

Nie udało się go odratować.

Pamiętam jak przez mgłę zdjęcia z opasłego rodzinnego albumu.
Zdjęcia z dziwnego kraju. Z inaczej ubranymi ludźmi.
Na cmentarzu.


Ta historia, odgrzebana po latach to nie tylko efekt konsturowanego i uzupełnianego zdjęciami drzewa genealogicznego na My Heritage.
To wstęp do kolejnej historii, która mnie ostatnio potwornie zbulwersowała.


Ale o tym będzie następnym razem.


niedziela, 16 czerwca 2013

5 comments:

  1. Na początek chce zaznaczyć, że nowy układ blogu jest bardzo przejrzysty.

    A w temacie postu, odpowiedź Twojego dziadka na ukraińską sugestię - rozbrajająca. Tak sobie myślę, że i w mojej rodzinie jest mnóstwo opowieści. Mój świętej pamięci dziadek, rzeźnik z zawodu został w czasie wojny, wywieziony na roboty do Niemiec. Tam trafił na farmę, gdzie mieszkała wdowa, u której dziadek miał lepiej niż w Polsce. Niemieckiego się nauczył, sztuki miłości również...
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Fidrygauko, pięknie opowiadasz :)
    O.

    OdpowiedzUsuń

  3. Coś mi się poprzestawiało z javascript i nie mogę odpowiadać bezpośrednio na komentarze. Mam nadzieję, że to tylko chwilowe.

    @ Viki, ufff! Dzięki że napisałaś o tym przejrzystym układzie, bo już zaczynałam wątpić!
    Rozumiem, że kafelki mogą nie przypaść komuś do gustu, ale naprawdę nie wydaje mi się, że układ bloga jest zagmatwany, nieczytelny czy 'bazarowy'.
    No, ale może ja mam specyficzny gust :))))

    Co do Twojego dziadka, to przypomina mi trochę bohaterów Fleszarowej-Muskat.
    "Nauczył się na wojnie sztuki miłości", he, he, he. No piękne!
    Jak byłam na święta w Polsce to kazałam i teściowej i babci (jedynej, która mi się jeszcze ostała) wyciągać wszystkie zdjęcia rodzinne i opowiadać histore za historią.
    W jakiś sposób zaczyna być to dla mnie ważne.
    Starzeję się? :)))

    @ Obieżyświatko, dzięki :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Z takich rodzinnych opowieści, to całą biblioteczkę książek można by napisać... Mój dziadek tłukł kamienie za kręgiem polarnym, cudem przeżył, chorował na tyfus, walczył we Włoszech itd. Opowiadał takie nieprawdopodobne rzeczy, że większość ludzi słuchała tego z przymrużeniem oka, myśląc, że starszy pan konfabuluje. Niestety zmarł przed 1989 rokiem i nie doczekał czasów, kiedy podobne historie można było przeczytać w książkach.
    Dziadek był świetnym gawędziarzem i bardzo żałuję, że byłem dzieckiem kiedy zmarł, bo na pewno spisałbym jego wspomnienia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jonasz, faktycznie żal takich 'zabranych do grobu' historii. Ja co prawda z pewnością nie mogę się równać z Twoim Dziadkiem, bo ani kamieni nie tłukłam, ani nie chorowałam ciężko, ale jak patrzę wstecz na niektóre historie z mojego życia, to samej mi się nie chce wierzyć, że pewne rzeczy miały miejsce w moim życiu (i jak ja im dałam radę?!!).
      Dlatego ja bym pewnie wierzyła w opowieści Twojego Dziadka :))
      W mojej rodzinie mój tato jest znany z ciągłego 'tłuczenia' tych samych historii (Znacie, to posłuchajcie :)), ale dzięki temu wiele historii, jak chociażby ta opisana powyżej, pozostało w mojej pamięci.
      A opowiadać potrafi zajmująco, doprowadzając wszystkich do łez ... ze śmiechu :)

      Usuń

Niepisanym prawem tego bloga jest lista komentarzy dłuższa od samego wpisu - uprasza się o podtrzymywanie tradycji:)

 
Back to top!