Searching...
wtorek, 18 grudnia 2012

Loguj się na swoje konto!

Moje życie nie jest uporządkowane. To już dawno wiecie.
Jednakże, żeby nie zwariować potrzebuję stałości w pewnych dziedzinach.
Nieeeee, że od razu 'control freak'!
Ale lubię, no lubię, mieć przynajmniej pewne aspekty życia pod kontrolą.

I nie musi być to mąż (mężczyzn się nie da kontrolować, a teoria o szyi jest mocno przesadzona, w końcu to głowa wydaje szyi sygnały, by się szyja kręciła nie?; zresztą mój daje mi tyle wolności, że musiałabym być niewdzięczną suką, żeby się czepiać :)))

Góra wysuszonego na pieprz prania też może być zupełnie poza kontrolą i po przeleżeniu na sofie przez tydzień uszczuplić się naturalnie (przy braku czystych majtek w szufladzie nawet największy leń domowy pokwapi się do salonu - który, co wiadomo nie od dziś - jest przecież idealnym miejscem dla góry barchanów i skarpetek nie do pary).

moja sofa jest fioletowa - to jakby ktoś pytał :)
Zawartość szafek kuchennych też jakoś dzielnie umyka mojej uwadze. Trochę mi wstyd, że za każdym razem gdy rozmawiam z mamą i pada pytanie, co mamy dziś na obiad, muszę zgodnie z prawdą odpowiedzieć: makaron z sosem. Statystycznie rzecz biorąc wychodzi z tego podła manipulacja, bo ja i zupkę upichcę i warzywka zapodam, a i od czasu do czasu coś wykwintniejszego wymodzę. Moja mama jednak zawsze pyta w nieodpowiednim dniu.

O papierach nawet nie wspominam, bo przecież idą święta - idealny czas na segregację, segregatokrację, separację, archiwizację, klasyfikatorsto, teczkatorstwo aż wreszcie i samo aktorstwo (jako sztuka znajdowania odpowiednich aktówek).

Pewne rzeczy jednak powinny się cechować względną stałością.
Poza kolorem moich włosów (którego jednak nie mam odwagi zmienić od lat), mężem (którego zmieniać nie chcę, szczególnie, że w uczuciach jest o dziwo wciąż stały) czy wagi (którą zmienić bym chciała, ta jednak podle i niezamierzenie jest również stała od lat) lubię pewną powtarzalność i przewidywalność codziennych czynności.

Szczególnie w pracy.

Wyzwania? Nowe projekty? Zmiany?
Owszem są mile widziane, ale OD CZASU DO CZASU, a nie każdego dnia, w zależności od stopnia wk****enia szefowej.
Szefowa Moja Złota od pewnego czasu wzywana jest jako ekspert i konsultant na rozprawy sądowe. Rozprawy te, tzw tribunals, to wynik pozwów, jakie wystosowują przeciwko gminie jej mieszkańcy :)))


Z jednej strony uważam ten mechaizm za genialny. Sama świadomość faktu, że ja jako obywatel, któremu przysługują określone prawa i przywileje, mam możliwość zwrócenia się do wyższej instancji, gdy ktoś mi nadepnie na odcisk, jest kojąca.
Jednakże - powiedzmy to sobie szczerze - z narzędzi odwoławczych korzystają (jak pewnie wszędzie) głównie ci, co:

- mają świadomość, że one istnieją,
- mają odwagę i czas z tej świadomości skorzystać,
- potrafią głośno drzeć ryło,
- umieją bez skrupułów wykorzystywać każdy najmniejszy fakcik, każde potkniątko przeciwnika, każde przejęzyczenie, niedopatrzenie, niedociągnięcie drugiej strony, w celu uzyskania upragnionych korzyści.

Szefowa Moja Ukochana po każdej takiej sesji (która jest psychicznie wykańczająca i powoduje, że czujesz się jak prawdziwy przestępca; wiem, bo parę razy byłam tam jako obserwator) wzywa nas na dywanik i wylewa na nas swoją frustrację. Konsekwencją tej frustracji jest notoryczne zmienianie wymaga co do zakresu naszych obowiązków oraz obsesja, że wszystko, co jest przez nas napisane (bądź nienapisane) w raportach, notatkach służbowych, mailach i faksach może być niezbicie UŻYTE PRZECIWKO NAM.


W celu chronienia naszych tyłków (lub w łagodniejszym tłumaczeniu osłaniania pleców - "covering our backs" :)) szefowa wymyśla na poczekaniu co raz to nowsze standardy, wymagania, schematy, do których my, biedne żuczki, nigdy nie możemy się dostosować, jako że najzwyczajniej ich NIE ZNAMY. Jej jakimś dziwnym trafem zasada 'na piśmie' nie tyczy.

W związku z tym niemalże każde spotkanie kontrolujące naszą pracę kończy się dziką awanturą, gdyż siłą rzeczy wszystko co robimy jest nie tak.
Tu napisane za dużo, tam za mało, nie na temat, za ostro, za łagodnie, w tym raporcie brak ważnych szczegółów, a w tamtym jest ich za dużo.
Oczywiście w normalnym trybie każdy przymyka na to oko, przytakuje grzecznie, robi notatki i wychodzi kłaniając się pas, by później w pokoju obok licytować się z koleżeństwem, kto więcej razy usłyszał sentencję 'Are you nuts?' - jako wyraz bezbrzeżnego zdumienia z powodu naszej ignorancji albo 'Oh, my God!' świadczącą o pozbawieniu naszej szefowej wszelkiej nadziei na to, czy jesteśmy w ogóle jeszcze w stanie wykonywać tę pracę.
Czasami jednak zasoby cierpliwości osiągają przeraźliwie niski poziom


Wychodzenie z gabinetu z miną zbitego pieska kończy się zawsze wyrzutami sumienia szefowej, która skonstatowawszy, że przegięła, rzuca na odchodne: "It was lovely to see you again. You know that I value your work tremendoulsy, don't you?".*
Pomaga to oczywiście tylko jej.
Ja swoją lekcję z angielskiej uprzejmości dawno już odrobiłam :)


I tenże brak emocjonalnej stałości (czyt: hipokryzja) w połączeniu z ciągle zmieniającymi się wymaganiami doprowadza mnie do szewskiej pasji, czemu - po mistrzowskiej kulminacji - nie omieszkałam wczoraj dać wyraz.
Tylko na facebooku, tylko na facebooku - łamiąc tym samym żelazną zasadę nie obrabiania szefowej w miejscach publicznych.



Co wrażliwszych z góry (a raczej z dołu) przepraszam za 'mięso' w moim dzisiejszym wpisie, ale nawet grzecznym dziewczynkom zdrowa, klasyczna wiącha potrafi przynieść ulgę.

Dzisiaj jednak (uwaga, powoli kończę wstęp :))) pewien drobny szczególik poprawił mi znacznie humor.
Otóż zalogowałam się w moim polskim banku.
Polski bank z jego karta kredytową bywa narzędziem przydatnym w czasie wakacji, kupowania rzeczy w polskich sklepach internetowych czy płacenia za ... polisy przyszłościowe dla dzieci, w których skuteczność już dawno przestałam wierzyć, ale z których szkoda mi póki co wycofywać pieniądze, bo byłoby ich dużo, dużo mniej niż dotychczas wpłaciłam (ot, taki długoterminowy szwindel dla debili, którzy wśród znajomych mieli kiedyś namolnych agentów ubezpieczeniowych).

Pieniądze się tego konta - rzecz jasna - nie trzymają.
Ale w końcu to nie konto oszczędnościowe.
Dzielimy je z małżonkiem tylko formalnie, albowiem zarządzam nim ja (czyt. wpłacam niezbędne minimum, a wydaję na maxa ;)).
Kartę kredytową w portfelu też noszę ja, ciesząc się (w tym akurat przypadku) z chipa, gdyż nie muszę już dłużej podrabiać podpisu męża (no dobra, zrobiłam to raz czy dwa w angielskim supermarkecie, gdzie mało kto odróżnia męską wersję imienia od żeńskiej, szczególnie w wydaniu polskim :)).
Wystarczy PIN.

Stałe płatności i odbiorców zaufanych mam na 'swoim' koncie, a kartę kredytową muszę spłacać logując się jako mąż (taka logiczna paranojka banku Millennium).

Weszłam więc dziś na 'jego' konto. I mym oczom ukazał się taki oto widoczek:

Doprawdy! Troska banku o mój domowy budżet tudzież urocza grafika (nowość) ujęły mnie za serce.
Przypomniałam sobie jednak, że spłata karty musi poczekać jeszcze parę dni, bo w pierwszej kolejności czekają te nieszczęsne polisy.
Zalogowałam się więc ponownie jako ja.
A tu proszę!


Jaki z tego wniosek?
Nieważne, jakie są twoje realne dochody.
Ważne byś się zawsze logował na właściwe konto!

I możesz spać spokojnie :)))

_________________________________________________________________________

Ps. Tak swoją drogą, to nie wiem, jak się poprawnie mówi po polsku: logować na konto, logować do konta, logować w koncie, logować w kącie :)))

Hej! Jest tam jakiś polonista na podorędziu?





wtorek, 18 grudnia 2012




2012/12/18 17:10:47
lubie miec rzeczy pod kontrola, ale odkad slubny pracuje z domu zaczynam ja tracic co doprowadzi mnie kiedys do roztroju nerwowego. Pozdrawiam swiatecznie :)
 
2012/12/18 18:34:34
w kącie możesz się zalogować za karę ;)) a swoją drogą u Squik tu: chaotyczny.blox.pl/2012/12/Dobra-poleczka-z-Opoczna-bo-skoczna.html
jest bardzo ładna tłumaczenie zwrotu: Are you nuts? - czy jesteście orzeszki? ;))
Tak, ja zdecydowanie dziś jestem orzeszki :)
 
2012/12/18 19:58:23
@ Artdeco, jakby mi mąż pracował w domu, to chybabym zdanie zmieniła (i co do szyi i co do głowy, a w szczególności co do kontroli :))

@ Berberys, co ty mi tu linkujesz do jakichś kotów obrzydliwych!? (Squirk, sorry, ale my się tu z pacaczami i innymi kotami, nawet w postaci gifów nie za bardzo lubimy, choć jak widzisz, wpis przeczytałam z zainteresowaniem do ostatniej linijki :))

Co do tłumaczenia, to widziałam kiedyś fragment na youtube z najgorszymi tłumaczeniami i jedno z nich brzmiał: Nie ciągnij mnie za nogę - kwestia wypowiedziana przez babkę do siedzącego po drugiej stronie pokoju faceta :)))
(Don't pull my leg - Nie wciskaj mi kitów; to dla germanistów lub innych rusycystów :))

Wyjaśnienie o kącie mnie nie satysfakcjonuje. Nadal czekam na sugestie w kwestii przyimka :)
 
2012/12/18 20:02:51
Fidrygauko - miłość do kotów to opcja, nie jest odgórnie nakazana przynajmniej do czasu, aż zostanę szefem Ziemi, do czego oczywiście dążę ;-)
 
2012/12/18 20:11:31
Squirk, jak będzie odgórny nakaz, to ja chyba uwierzę, że da się dolecieć na księżyc i się tam przeniosę :)
 
2012/12/18 20:22:41
Załatwię wszystko, nie ma zmartwienia.
;-))
 
2012/12/18 20:29:09
Mam na piśmie (o ile Bloxa nie zamkną :))
 
2012/12/19 09:08:25
He, he, a to się Millenium udało:) Aż muszę powiedzieć mężowi (bo to on ma kontrolę nad kontem, bo ja jestem zbyt leniwa;)), żeby sprawdził jaka pogoda jest nad naszymi finansami;)
A szefowej współczuję... Wieloznaczność zamierzona, bo współczuję i jej niewdzięcznej roli i Tobie, na której się jej frustracja kanalizuje... Na szczęście masz najwyraźniej fajny zespół, który w jakiś sposób potrafi atmosferę rozładować:)
No i masz poczucie humoru, a to zawsze i na wszystko jest najlepszym lekarstwem:)
 
2012/12/19 10:55:02
Ren-ya, Millenium zdecydownie poprawił mi humor :)))
Co do szefowej, to owszem, ja też jej nie zazdroszczę (i czasami nawet współczuję), ale powiedzmy sobie szczerze: łapanie zbyt wielu srok za ogon i chore ambicje własne, przenoszone na pracowników mają zgubne skutki.
Ta kobieta - której nie odmawiam bystrości umysłu i patrzenia się z dużo szerszej perspektywy - żyje tylko pracą. Mieszka sama. Mąż mieszka w domu na wsi. Jest w pracy o siódmej, wychodzi o szóstej. Nie ma życia poza pracą. Ma jednego syna, z którym się nie widuje, siostrę, której nie cierpi, rodziców, którzy ją wkurzają (te informacje mam oczywiście od niej samej - ona, w przypływie szczerości dzieli się ze mną takimi radosnymi przemyśleniami).
O czym to wię świadczy?

A co mojego teamu, to ... temat na poemat, albo przynajmniej na inny wpis. Pośmiać się z nimi czasami można, ale generalnie to strusie, chowające głowę w piasek, gdy dochodzi do konfrontacji - i stąda też się biorą problemy, bo nikt oprócz mnie nie odważa się konfrontować szefowej. Gadki-szmatki w pokoju obok, a na wspólnych zebraniach, nawet gdy ja 'zagaję' i poruszę temat, wszyscy umywają rączki.

Poczucie humoru, owszem, pomaga czasami, ale parę razy wracałam do domu bez makijażu, który spłynął w biurowej łazience ...
 
2012/12/19 15:09:54
O przyjaznie w pracy bardzo trudno. Dochodzi do konfrontu interesow, szczegolnie jesli zdarzaja sie sytuacje, gdy to szef uznaniowo daje od czasu do czasu jakas kase. Wtedy tylko za plecami gadaja a na oficjalnych konfrontacjach buzie w ciup i poklaskuja.
 
2012/12/19 16:01:33
Ja co prawda pracuję w budżetówce więc łupów tu do podziału za dużo nie ma, tylko odgórie przydzielona pensyjka. Nawet nie ma za bardzo szczebli kariery, po której można by sie piąć, bo tylko my i potem szefowa, a na jej miejsu to ja bym w życiu być nie chciała.
Ale 'dupowłazikowstwo' i wazeliniarstwo - jak wszędzie - się zdarza.
I te spuszczone główki w stylu: "mnie tu nie ma" :-/



 
* Wspaniale cię znowu widzieć. Wiesz, że niesamowicie cenię sobie to, co robisz?

0 comments:

Prześlij komentarz

Niepisanym prawem tego bloga jest lista komentarzy dłuższa od samego wpisu - uprasza się o podtrzymywanie tradycji:)

 
Back to top!