Searching...
wtorek, 31 stycznia 2012

o podatkach i chusteczkach

Dzień 31 stycznia jest jednym z moich ulubionych dni w roku.
W tym dniu świętuję bowiem moją wyprowadzkę na Wyspy.
Świętuję po cichu, w myślach właściwie.
Nie ma szampana.
No, może czekoladki...
I tak jak oficjalne urodziny królowej/ króla, niezależnie kiedy wypadają, obchodzone są paradnie w drugą sobotę czerwca, tak i ja swoją lipcową przeprowadzkę celebruję 31 stycznia właśnie.

Data jest nieprzypadkowa.
To ostatni dzień w którym należy złożyć deklarację podatkową.
To dzień w którym uświadamiam sobie wyjątkowo mocno, że mieszkam w państwie, które nie zakłada z góry, że jestem złodziejem, oszustem podatkowym i głąbem, któremu powtarza się jak mantrę, że nieznajomość prawa szkodzi Nieznającemu.
I od razu uprzedzam - nie będzie dziś rozprawki politycznej na temat słuszności płacenia podatków. Nie będzie dywagacji z zakresu ekonomii czy prawa. W tych sprawach jestem bowiem dyletantem, jakich mało chodzi po tym ziemskim padole.
Nie będzie też fałszywej propagandy i przesłodzonych peanów na cześć Jaśnie Panującej nam Królowej, Jej rządu i Jej skarbu.

Jeśli będziecie tu wpadać, to jeszcze niejedną mrożącą krew w żyłach historię przeczytacie. Jeszcze trochę jadu pocieknie, żółci się poprzelewa, szpil w bok nawbija.
Zapewniam was, że paranoji w tym kraju nie brakuje i ja je osobiście opiszę, w przestrzeni wirtualnej umieszczę - na pamiątkę dla potomnych (Niech się kiedyśtam dowiedzą gówniarze, przez co ich babka musiła przechodzić!).
Ale dziś będą same pochwały i zachwyty.
Otóż - rys historyczny robię - jak już po oswojeniu się nieco z angielską rzeczywistością na dobre zaczęłam myśleć o pracy i intensywnie się rozglądałam po rynku, trafiła mi się robótka lekka, łatwa i przyjemna. Na pół etatu, za pieniądze takie, co kot napłakał, ale blisko domu, bezstresowo i z perspektywą otrzymania pierwszych prawdziwych 'angelskyh' referencji. Z szansą na uzyskanie, jakże pożądanego, DOŚWIADCZENIA zdobytego tu, na miejscu, a nie w jakimś nadwiślańskim kraju, gdzie nie wiadomo czego uczą i wymagają.
Był tylko jeden wymóg. Musiałam założyć działalność gospodarczą.
Na samą myśl o tym ciary mnie przeszły od stóp do głów.
Ja, pieseczek pokąsany przez polskie urzędy podatkowe.
Ja, misio besztany przez panie urzędniczki, które umiały mi dać tylko dwe rady: "Dziennik Ustaw kupić!" oraz "Zapytanie na piśmie do Kierownika Urzędu dwadzieścia pięć złotych znaczek skarbowy poproszę".
Ja, osiołek drepczący od okienka do okienka z deklaracjami w pysku - zamarłam.
Bo ja już nie chciałam ZUS-u srusu, który by zabierał 1/3 mojego dochodu, regonów, pieczątek, deklaracji podatkowych 20-go każdego miesiąca, deklaracji VAT 25-go każdego miesiąca, tryliardów druczków na ubezpieczenia emerytalne, rentowe, wypadkowe i zdrowotne (Obudzona w środku nocy potrafiłam wytrajkotać NIP, REGON i Pesel, numery rejestracyjne samochodów i dane konta bankowego swoje i męża; bez zająknięcia).
Nie chciałam kar za ich niewypełnienie, odsetek za niezapłacenie na czas pieniędzy, które nigdy nie chciały trafić z kont kontrahentów na nasze.
Nie chciałam tego całego gówna, w które się władowałam jak tylko upadł komunizm, wierząc, że biorę sprawy w swoje ręce, staję się kowalem swojego losu i że ciężką pracą, samozaparciem i sukcesywnie nabywaną wiedzą do czegoś kiedyś dojdę.
Doszłam.
Na skraj bankructwa.

Zamknęłam biznes. Męża wysłałam do Anglii.

Sama zajęłam się pakowaniem, kończeniem kursu, dorywczą pracą wieczorami i zamykaniem spraw wszelakich na siedem spustów. Hobbistycznie zaś, w zaawansowanej ciąży i z drugim dzieckiem za rękę łaziłam od jednej zasranej pani prezes do drugiej, żebrząc o moje własne, niezapłacone przez nie pieniądze. Chodziłam po kilka razy, bo całej sumy jakoś nigdy nie miały w kasie. I miałam w nosie, że zniżam się do poziomu brania kogoś na litość. Im większy miałam brzuch, tym chętniej się wtaczałam do kantorka. Z zaskocznia. W najmniej oczekiwanym momencie.

Sprzedałam w cholerę samochód i wygraną w konkursie lodówkę, więc miałam trochę grosza, by rzucić nim w mordę panu komornikowi, który mnie ścigał za 1000 zł i straszył, że mi wszystko zajmie i że go to nie obchodzi, że mieszkam w domu rodziców, w którym moje było tylko łóżeczko i regał z IKEI (a gdzie się przeprowadziłam na ostatnie pół roku przed wyjazdem). I który mi proponował, że jak mu zapłacę tu i teraz gotówką, to się jakoś dogadamy co do kwoty. (To rzucanie symboliczne było, bo zapłaciłam oczywiście w kasie, dusząc się ze złości, że jestem takim beznadziejnych tchórzem, który boi się donieść na tego łapówkarza).

Po uregulowaniu wszystkich rachunków zostało mi jeszcze trochę na pieluchy.
Na waciki już nie.
Tak więc - sami rozumiecie - ta działalność mnie spłoszyła.
"Ale co tam! Raz kozie śmierć", pomyślałam (w końcu byłam już pieseczkiem, misiem i osiołkiem; przyszedł więc czas na kozę).
A że jestem osobą impulsywną, to jeszcze tego samego dnia wybrałam się do lokalnego oddziału Inland Revenue.
Kolejki nie było. Nie musiałam się nawet umawiać na spotkanie na inny dzień.
Z wizyty tej pamiętam tylko jedno: przemiłego pana, który piękną angielszczyzną tłumaczył mi, jak krowie na rowie, co mam zrobić. Który dał mi parę druczków, zapewnił, że nie muszę ich nawet wypełniać - mogę wszystko załatwić telefonicznie, zapisał na kartce odpowiednie numery, otworzył drzwi, bym mogła przejść z wózkiem i skomplementował mój angielski (co było jawnym i zbędnym przegięciem).
Pojechałam do domu, zadzwoniłam do centralnego urzędu skarbowego gdzie podałam swoje imię, nazwisko, adres, numer NIN (coś jak NIP) i ... zostałam szczęśliwą właścicielką własnego biznesu o nazwie: imię i nazwisko, adres i numer NIN. Pieczątka zbędna.
Pozostał mi jeszcze jeden telefon - rejestracja w ichniejszym ZUS-ie, gdzie wybrałam najtańszą dostępną opcję ubezpieczenia - 2,5 funta tygodniowo (wtedy cena dwóch bochenków chleba). Oczywiście, nie jest to suma, na podstawie której można później nabyć prawa do sensownej emerytury, ale ... nikt nie zmusza cię do płacenia horrendalnych kwot ZANIM jeszcze zaczniesz cokolwiek zarabiać.
Na trzeci filar dopłaca mi teraz londyńska gmina. Mam nadzieję, że dam radę za to przeżyć za jakieś dwadzieścia parę lat (o ile wcześniej nie będzie końca świata :)). Deklaracji podatkowych nie wypełniam. O potrącanym mi miesięcznie podatku (wcale nie takim małym, żeby nie było) dowiaduję się z miesięcznych payslipów i jednego, podsumowującego cały rok druczku P-60.
Ale wracając od oferty pracy ...
Dostałam. Przyjęłam z pocałowaniem ręki.
Przepracowałam tam pięć miesięcy, ale ponieważ zarobiłam ok. £5000 (mniej więcej tyle, co suma zwolniona od podatku - był to wtedy ekwiwalent ośmiomięsięcznego czynszu), nie zapłaciłam do skarbca Królowej ani grosza.
Pracę zakończyłam (na rzecz tej 'właściwej', wyszukanej w pocie czoła).
Firmę zamnkęłam jednym telefonem.
Mój mąż też założył firmę. Ale taką z prawdziwego zdarzenia. Taką ładną. Ze stroną internetową i pracownikami :)
I ma tę firmę już czwarty rok. Nooo, nie jest to firma o zasięgu międzynarodowym, ani nawet ogólnokrajowym. Ale na waciki dla żony zarabia.
(Choć też miał paru klientów, którym musiał ścigać - z tym że tutejszy urząd skarbowy to jak najbardziej zrozumiał i rozłożył mu płatność na bezodsetkowe raty).
Przez rok grzecznie zbiera rachunki. Ubezpieczenie płaci kwartalnie. W kwietniu idzie do księgowego (rok podatkowy kończy się tu 5-go kwietnia), zanosi mu zestawienie przychodów i rozchodów. Księgowy sprawdza, wylicza podatek lub jego zwrot. Wysyła przez internet rozliczenie do urzędu skarbowego. Mąż płaci £80 funtów i z gębą jak banan żegna się z księgowym słowami: "Do zobaczenia za rok."
Ot i cała bajka.
Aha.
A gdyby mąż zapomniał się rozliczyć, to w sierpniu dostaje list z przypomnieniem, że rozliczenie w wersji papierowej (może to zrobić sam, ale kto by się w to bawił) może złoźyć tylko do 31 października. Później już tylko wersja online.
W styczniu, jak tylko z bilboardów znikną świąteczne reklamy i zapowiedzi wyprzedaży Anglia zapełnia się plakatami:

I jeszcze na przypieczętowanie - list z urzędu skarbowego.
Bo po co gościa karać, jak wystarczy mu przypomnieć? (Można by tu dyskutować, o tym, że oplakatowywanie miasta nie jest najlepszym sposobem na wydawanie naszych podatków, ale nie bądźmy małostkowi).
W tym roku rozliczaliśmy się właśnie korzystając z tej wersji późniejszej.
Wczoraj o 19 odwiedziliśmy naszego pana Tomka Kochanego.
Pan Tomek jest zarejestrowanym, super ważnym, zweryfikowanym przez rząd doradcą podatkowym.
Przyjmuje w domu.
Pamięta swoich klientów.
Nie gada o pierdołach.
Załatwia sprawę w przeciągu godziny (my akurat jesteśmy prostym przypadkiem - nad niektórymi firmami trzeba - owszem - parę dni posiedzieć), po czym się żegna.
Pożegnam się i ja.
Muszę przelać panu Tomkowi pieniądze za usługę.
I zrobię to z przyjemnością :)
"A chusteczki? Co z chusteczkami" - spytacie.
Chusteczki mają wiele wspólnego z podatkami, albowiem przez chusteczki właśnie angielski urząd skarbowy wzbogaci się dzisiaj niezmiernie. Jak tylko wszyscy sprzedawcy, od których kupiłam dziś milion chusteczek, zapłacą podatek dochodowy. Szacuję, że będzie to pokaźna suma.
Pozdrawiam frykająco.
Ps. A w prezencie, na zakończenie tego wpisu, dostałam ... jedenaście tysięcy sto jedenastego Czytelnika (no dobrze, dobrze, Odwiedzającego :))
Po prostu jesteście ... pierwszorzędni :)

0 comments:

Prześlij komentarz

Niepisanym prawem tego bloga jest lista komentarzy dłuższa od samego wpisu - uprasza się o podtrzymywanie tradycji:)

 
Back to top!