Searching...
czwartek, 20 października 2011

Zaginiony w Wielkim Mieście

Wczoraj wieczorem, gdy już prawie przysypiałam na sofie, zadzwoniła komórka.
Hmmm, trochę mnie zdziwiła pora – było tuż przed 23 – i pewnie bym w ogóle nie odebrała, myśląc raczej, że to pomyłka.
Ale numer kierunkowy wskazywał na Polskę, wiec trochę z ciekawości nacisnęłam na ‘zielony telefonik’.

To, co usłyszałam od razu postawiło mnie na równe nogi.

Dzwoniła moja dobra koleżanka K. Właśnie dowiedziała się, że... jej mąż miał poważny wypadek i leży w szpitalu nieprzytomny. Jechał na rowerze do pracy i potrąciła go ciężarówka.

A ona z dzieckiem w Polsce!

Jej przerażenia, poczucia bezsilności i panicznego strachu, nie jestem sobie nawet w stanie wyobrazić. Ja, na jej miejscu pewnie nie byłabym w stanie zrobić cokolwiek konstruktywnego, nawet wykonać telefonu do znajomej.
Najgorsze w tym wszystkim było to, że ona nawet nie wiedziała, w którym szpitalu mąż leży. Nie wiedziała, kiedy wydarzył się wypadek, co się dokładnie stało, co było przyczyną, i – jak to niestety bywa w takich przypadkach – snuła czarne scenariusze, zastanawiając się, czy on w ogóle jeszcze żyje.
Na pocieszanie jej nie było czasu (zresztą mijało się to z celem).
Najważniejsze było namierzenie człowieka!

Nigdy nie szukałam kogoś po szpitalach w Polsce, ale to co przeżyłam tu, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. I po raz kolejny stwierdziłam, że ktoś tu musi być nienormalny – albo ja, albo oni, czyt. system biurokracyjno-spychologiczny, reprezentowany przez policję, służbę zdrowia i inne typy i typki spod znaku tzw. służby publicznej.

Po kilku minutach rozmowy z koleżanką udało mi się wyciągnąć od niej następujące informacje (uwaga, będzie zamącone):
- wiadomość o wypadku dostała pośrednio od niejakiego Gienka, któryż to Gienek zadzwonił do jej teściowej do Polski.
- Gienek miał blade pojecie o tym, co tak naprawdę się stało, albowiem informacja została mu przekazana przez policje również pośrednio, czyli przez jego 9 letniego syna, robiącego za tłumacza, jako że Gienek angielskiego ni w ząb.
- Gienek był nieuchwytny, bo kto by tam odbierał komórkę wieczorami... więc K. rwała włosy z głowy i nabijała sobie rachunek łącząc się co i rusz z pocztą głosową (znacie moją teorię na temat facetów i komórek).
- Gienek, zanim jeszcze wyłączył komórkę, się strasznie irytował, że ktokolwiek (czyli dokładnie rzecz biorąc żona faceta, który mógł być nawet i umierający) zawraca mu głowę i próbuje wyciągnąć od niego jakiekolwiek informacje, bo przecież on N I E    P A M I Ę T A !, co oni tam mówili. No owszem, pamięta że to był jakiś ‘Royal Cośtam Hospital’, a tak w ogóle, co “co ma być, to będzie” (Nie ma to jak ludzie, którzy potrafią walnąć odpowiedni tekst w odpowiednim czasie!).

Cóż, trzeba było rozpocząć poszukiwania w oparciu o tak nikłe informacje. I tak dobrze, że przynajmniej wiedzieliśmy, że jest w jednym z londyńskich szpitali. Wklepanie w google ‘royal hospital London’ wydawało się być rozwiązaniem na tyleż banalnym, co skutecznym.

Jednakże, jako że posterunek policji mamy pod nosem, wykombinowałam sobie, iż zasięgnięcie informacji u źródła będzie najlepszym rozwiązaniem i postanowiłam pójść tam i dowiedzieć się, czy przypadkiem nie mają oni jakiegoś centralnego rejestru wypadków.

Panowie policjanci właśnie zamykali komisariat i dość niechętnym tonem wymruczeli, że owszem, jedno (“O.k. but one only!”) pytanie możemy im zadać. Moje nadzieje okazały się płonne, rejestru wypadków nie mają. Pozostaje mi tylko dzwonienie po szpitalach. Oni, jak kogoś szukają, to też tak muszą robić.
Szczerze wątpię, no ale nich im tam ...

Wróciłam do domu i zaczęłam poszukiwania.
Pierwszym szpitalem, do którego zadzwoniłam, był Royal Whitechapel Hospital, który po pierwsze jest jednym z największym ze szpitali w centralno-wschodnim Londynie, czyli w miejscu gdzie z dużym prawdopodobieństwem wydarzył się wypadek, jako że było to na trasie przejazdowej między domem a miejscem pracy A. (męża czyli). A po drugie miał w nazwie ‘royal’.
Pani powiedziała, że takiego osobnika tam nie ma, ale że jak jej dostarczę datę urodzenia, to może to ułatwi poszukiwania. Po zesemesowaniu się z K. zadzwoniłam ponownie, wyposażona w datę urodzenia, adres i wszelkie inne dane. (Wiedzieliśmy na pewno, że policja znała jego nazwisko i pewnie inne dane też, jako że A. miał ze sobą cały komplet dokumentów, gdyż potrzebował ich w pracy i zawsze woził ze sobą w plecaku). Niestety pani powiedziała, że takiego pana u nich nie ma, i tak, ona na pewno dobrze przeliterowała nazwisko, dziękuję, do widzenia.

Zaczęłam wiec obdzwaniać kolejne szpitale mające w nazwie ‘royal’, których o dziwo nie ma w Londynie aż tak dużo, jak by się można spodziewać po stolicy Królestwa. Pomyślałam sobie, że może Gienkowi się coś pomyliło ‘z tych nerw’, i tak naprawdę chodziło o jakiś ’Queen’s hospital’ a może nawet i ‘King’s hospital’. W końcu i to i to ma coś wspólnego z ‘royal’ (kto czytał “Końskie nazwisko” Czechowa, ten wie, o co chodzi ;)).

Nie będę tu opisywać szczegółowo całego procesu poszukiwań. Dość powiedzieć, że po 4 godzinach szukania nadal nie byłam w stanie namierzyć człowieka! Jedynym efektem mych poszukiwań było spuchnięte ucho (od przyciskania słuchawki i wysłuchiwania tyrad) oraz język skołkowaciały od ciągłego powtarzania tej samej historii w kółko i na okrągło.

Nie proszę pani, nie wiem, kiedy wydarzył się wypadek.
Nie, nie wiem czy jest akurat w tym szpitalu. Obdzwaniam wszystkie ... piiiiiip, pip, pip, pip
Ach już do państwa dzwoniłam? To przepraszam, ale wydawało mi się ...
Ach, połączyły się dwa szpital? Oj, bardzo przepraszam.
Ach prywatny szpital? Rozumiem.
Nie mają państwo ostrego dyżuru? W takim razie przepraszam.
Nie są państwo szpitalem??! Ale dlaczego w takim razie tu jest napisane ‘Royal Chelsea Hospital’? Ach, to dom starców, tylko że w nazwie ma szpital, aaaa, to ja przepraszam.
Ja wiem, że państwa szpital jest w południowo-zachodnim Londynie, ale wszystkie szpitale we wschodniej części już sprawdziłam, więc pomyślałam sobie że może ...
Nie, nie znam szczegółów wypadku, a może orientuje się pani, gdzie jeszcze mogę szukać? ... Przepraszam.
Dziękuję.
Do widzenia.


Postanowiłam jeszcze (bodajże za czyjąś rada) zadzwonić na 999. Po przełączeniu mnie do odpowiedniego departamentu, zaczęłam rozmawiać z bardzo mila panią, z przemiłym, spokojnym głosem, która twierdziła, że jest jej bardzo przykro, ale ona mogłaby mi ewentualnie pomóc, jakby wiedziała, na jakiej ulicy wydarzył się wypadek (grrrrrr..., wrrrr...). Nie, oni nie maja żadnego centralnego rejestru wypadków, tylko lokalne.

A tak w ogóle, to kiedy ten pan się kontaktował z żoną i innym znajomymi? Bo może on po prostu zaginął?

"Proszę następnego dnia obdzwonić wszystkich znajomych i jak się nie znajdzie, to zgłosić go jako zaginionego".
"Ale pani kochana! Jakiego zaginionego?! Przecież to policja pierwotnie dostarczyła informacje o tym, że on jest w szpitalu!
Czy nie da się jakoś namierzyć tych policjantów? Przecież są jakieś raporty, sprawozdania, przecież jacyś konkretni ludzie dotarli do Gienka. Czy jest jakąś szansa, żeby do nich dotrzeć?


Nie ma.
Trzeba kolegę zgłosić jako zaginionego, to wtedy my uruchomimy swoje procedury.
Była trzecia w nocy, wiec stwierdziłam, że chyba już nie za bardzo kontaktuje, bo ni w ząb nie rozumiem, o co tej kobiecie chodziło... No i niestety musiałam iść do pracy, więc poszukiwania zakończyłam z zamiarem kontynuowania dzisiaj. Nie muszę chyba dodawać, że w pracy byłam ledwie ciepła i siedziałam w biurze z głową podpartą rękami i udając, że czytam drzemałam na potęgę.

W drodze powrotnej z pracy, dowiedziałam się, że ... JEST!
Znalazł się! Po prawie 24 godzinach poszukiwań, w których uczestniczyło parę osób, w tym konsul RP, do którego zadzwonił jeden ze znajomych.
Odnalazł go nasz kolega, po wcześniejszym naciskaniu na policje (którą jakimiś znanymi sobie metodami zmusił do współpracy – miał większą sile przebicia niż ja :)).

Ale najciekawsze jest to, gdzie go znalazł!
Ni mniej ni więcej, tylko w ... Royal Whitechapel Hospital, czyli w pierwszy szpitalu, do którego dzwoniłam!
Do którego dzwoniłam dwukrotnie.
Do którego jego żona, jak się później okazało, dzwoniła TRZYKROTNIE.
Dzwonił tam też konsul i jeszcze jedna koleżanka.

A człowieka nie było!


Rozpłynął się.


Zagubili się w systemie komputerowym jednego z największych londyńskich szpitali.


Przepadł jak kamień w wodę.


Zaginął.


Okazało się, że sympatyczna pani z ostrego dyżuru sypnęła się przy przepisywaniu pięknego, polskiego, zagmatwanego fonetycznie nazwiska z dokumentów. Czyli mówiła prawdę, że podawana przeze mnie wersja była 'błędna'.


A w tym wszystkim zastanawia mnie jeszcze jedno: postawa policji.
Bo to, że pani w recepcji się pogubiła, to jedno.
To, że Gienek – jednogłośnie okrzyknięty przez nas post factum ‘najsłabszym ogniwem’ – nawalił w całej rozciągliwości, to drugie.

Ale że policja przyszła do Gienka i nawet się nie zapytała, kto on zacz (Gienek był klientem A. pomagał mu wypełniać jakieś papiery i stąd namiary na niego znalazły się w jego plecaku podczas wypadku, nie był to bynajmniej jakiś wielki przyjaciel od serca A.)??!!
Nie spytali, czy w ogóle ma on namiary na jakąś jego rodzinę itp.
Policja najspokojniej w świecie przekazała informacje panu Eugeniuszowi (a właściwie jego synkowi, który moim skromnym zdaniem, w ogóle nie powinien był być w to zaangażowany) i raczyła się go zapytać, czy ów informacje przekaże dalej.
Panowie władza nie pokwapili się, by sprawę doprowadzić do końca, albo przynajmniej nadzorować.

Gdzie ich sławetne procedury? Gdzie ochrona danych osobowych? Gdzie jakikolwiek zdrowy rozsądek?


Na szczęście wszystko się dobrze skończyło.
A. okazał się trochę potłuczony.
Uchronił go solidny kask.
Po rowerze jednak nie zostało ani śladu (nie wiadomo, czy był w stanie rozsypki, czy ktoś go najzwyczajniej w świecie zakosił).
Wyszedł z tego obronną ręką.
Chyba.
Bo na razie ma ciągle lekką amnezję i jest w stanie, nazwałabym to, ”wyłączenia”...


Niech żyje cywilizacja!
Pozostaje nam tylko modlitwa: Panie uchroń nas przed wypadkami, szczególnie przed wypadkami w Londynie!



*****
Update: znaleziony w sieci film przedstawia drugą stronę medalu - zwariowanych rowerzystów. Wielu cyklistów narzeka, że ich prawa nie są respektowane i że nie są traktowani jak równorzędni uczestnicy ruchu drogowego, ale jak oni tak jeżdżą, to ... nie wiem kto tu o kogo powinien się modlić :))
Nie mogę na ten film spokojnie patrzeć!!!













czwartek, 20 października 2011


2011/10/20 23:33:29
tak myślałam, że to będzie ten pierwszy, czułam przez rajstopy normalnie. Gienka trzeba by w łeb porządnie trzepnąć
 
2011/10/21 09:04:28
Kasiu, ty dużo Wallandera czytasz, więc masz już pewne detektywistyczne wyczucie :))
 
2011/10/21 09:41:40
Ja nie czytam Wallandera, ale to się samo prosiło, żeby chodziło o pierwszy szpital :)
Masakra.
Tak mi się nasunęło, że: u lekarza, żeby dostać coś poza paracetamolem, trzeba było udawać postępującą agonię, ból zamostkowy oraz symulować złamanie nogi w trzech miejscach.
Może w takich wypadkach, jak opisałaś, trzeba uderzać na pewniaka: mój znajomy u was leży, na której sali? Przecież mówię, że LEŻY! ;))
 
2011/10/21 10:48:39
O Matko i Córko! To jest niepojęte normalnie!
A w ogóle pomysł policji, że my, Polacy, to jeden wielki miot/rodzina..aaaaaa! W głowie się nie mieści!
Współczuję żonie tych godzin niepewności. Dobrze, że tyle osób chciało jej pomóc... i że mąż się odnalazł..
A Gienek jak sama nazwa wskazuje jest EUGENIALNY :(
 
2011/10/21 11:55:49
"ale to się samo prosiło, żeby chodziło o pierwszy szpital :)"
Kurcze, wygląda na to, że nie mam zadatków na autora kryminałów :))

A co do 'pewniaka' to już sama nie wiem...
Kiedyś próbowałam coś załatwić w przychodni i była pewna, że mam do tego prawo, którego pani mi odmawiała. W końcu mocno już zniecierpliwiona (w ciąży, z drugim dzieckiem przy boku, więc chyba nie dziwne :)), po milionowej próbie wytłumaczenia pani o co biega, zapytałam się dobitnie 'Don't you understand that ...' i usłyszałam, że jestem niegrzeczna i że ona mnie nie obsłuży!
I uwierz mi nie było mowy o żadnym krzyku, przekleństwach, awanturach (ja grzeczna dziewczynka jestem). Tylko pytanie rzucone zniecierpliwionym głosem. Owszem w obliczu tych ichniejszych "Could you kindly" czy "Would you possibly" to moja wypowiedź brzmiała bardzo chamsko.
(rację miałam oczywiście ja, ale sprawa niestety rozwiązała się dopiero przy udziale Patient Advice and Liaison Service).
 
2011/10/21 11:58:26
@Kari
Faktycznie! Nie wpadłam na to, ale to na pewno przyświecało panom policjantom, że my Polacy to jedna rodzina i jakoś tam się odnajdziemy, porozumiemy, whatever.
Eugenialny Gienek ... normalnie marzę, by go poznać i zobaczyć to rozgarnięte oblicze!
 
2011/10/21 22:53:15
U mojego męża w rodzinie była ostatnio podobna historia, tylko poszukiwania trwały krócej, bo chodziło o długie minuty niepewności, a nie godziny! Szwagier został odwieziony do szpitala z podejrzeniem zawału, kiedy jego żona dotarła do owego szpitala (Jest to jedyny szpital w naszym rejonie, który ma kardiologię), podała dane i spytała się, na której sali leży jej mąż, usłyszała, że nikt o takim nazwisku nie został tam przywieziony.
Ponieważ chodziło o zawał a nie wrastający paznokieć, mogę sobie tylko wyobrazić, co ona poczuła przez te ułamki sekund po usłyszeniu, że go tam nie ma. Dopiero po kilkakrotnym literowaniu, i wezwaniu posiłków (kogoś bardziej doświadczonego w pracy na recepcji) okazało się, że recepcjonistka źle wklepała szwajcarskie nazwisko jej męża.

W całej tej historii o wypadku w Londynie przeraża mnie najbardziej, że policja zadzwoniła do jakiegoś Gienka, przekazała informacje nieletniemu ....
no ale czego się spodziewać po kraju, w którym stworzono Monty Pythona...
 
2011/10/24 01:40:21
@viki_on_line
Policja co prawda do tego Gienka nawet poszła (a nie zatelefonowała - wiem, nie napisałam tego zbyt jasno) - ale właśnie tym bardziej jest to oburzające, bo mogli się na spokojnie (trudno, przez syna - nie przez syna) wypytać, czy informacja dotrze do zainteresowanych osób.

A tak w ogóle to update: kolega został już wypisany (by nie powiedzieć) wypchnięty ze szpitala. Ma lekką amnezję (tzn. pamięta kim jest itp. ale jakby się 'zawiesza', zapomina o czym mówił, co się wydarzyło poprzedniego dnia itp.) Dostał na odchodne ... paracetamol.

0 comments:

Prześlij komentarz

Niepisanym prawem tego bloga jest lista komentarzy dłuższa od samego wpisu - uprasza się o podtrzymywanie tradycji:)

 
Back to top!