Searching...
czwartek, 14 lipca 2011

oswojenie Victorii

Dzisiaj po pracy jadę do miasteczka oddalonego od Londynu o mniej wiecej tyle samo kilometrów, co moje. Tylko, że ono jest po zupełnie przeciwnej stronie Lądka. 
Tak wiec wyruszam o 13:20 by zdążyć na 17:30 i będę musiała się mocno sprężać, by złapać (po serii przesiadek z pociągu na pociąg) ostatni autobus. 

Do domu dotrę, jak wszystko dobrze pójdzie, o 22. i chyba pobiję mój rekord w ilości godzin spędzonych w pociągu w ciągu jednego dnia.

Jadę, bo dziecię przyjaciółki kończy szóstą klasę i ma dziś tzw. year 6 leavers performance, czyli przedstawienie na zakończenie podstawówki. A dziecię trochę jak moje, więc jadę na wspólne ryczenie.
Zapas chusteczek mam i puder też ;)

 Mam nadzieję, że dziecko nie będzie robiło za halabardnika - choć uraduje mnie zobaczenie go po roku; na scenie czy poza.

To zamiłowanie do przedstawień, to angielski konik, albo wręcz potężnych rozmiarów ogier. Co nie powinno - w kraju Shakespeare'a - dziwić.
Ja się co prawda zastanawiam, czy te dzieci się w tych szkołach w ogóle czegoś uczą, bo jak nie ćwiczą do 'nativity play' (jasełek), to się przygotowują do klasowego przedstawienia (2 razy na rok).
Jak się nie przebierają z okazji omawiania wojny krymskiej i Florence Nightingale, to jest Dzień Piratów, Czerwonego Nosa, świąt narodowych, albo się przygotowują do rzeczonego Y6 performance.


Ale wbrew pozorom jest to super nauka. Nauka planowania, pisania scenariuszy, robienia dekoracji, pracy w grupie, dyscypliny i paru jeszcze innych rzeczy.



***

No, to tyle się napisałam rano, aż mi się komórka totalnie zbuntowała.
Te angielskie pociągi są zdecydowanie za szybkie ;)


Przedstawienie było wspaniałe! Nie udało mi się popłakać, bo wyłam ze śmiechu jak głupia i mam teraz skurcz policzków.
Ale zachciało mi się o czym innym...

Przejeżdżałam dziś przez Victorię, stację-symbol.
Tu, przed erą tanich linii lotniczych, przyjeżdzało się autokarami z Polski i wysiadało się z tchem zapartym mimo 26 godzinnej podróży.

Tu się podziw mieszał ze strachem, jak się w tym wszystko nie pogubić, znając angielski ledwie ledwie.

Tu się wsłuchiwało w strzępy polskich rozmów, wyłapane w gwarze stacji, jako coś jedynie swojskiego.

Tu się potem wyczekiwało na paczki z Polski (jak się zwoziło te zastawy ślubne po podjęciu decyzji zostania na dobre) - paczki przywożone przez panów kierowców za niewielką opłatą :)), drżąć ze strachu - dojedzie czy nie dojedzie, uda się znaleźć właściwy autokar czy nie.

Tu się też czekało na przyjazd ciotek, pociotków, dalekich krewnych i koleżanek, które odnawiały mocno już schłodzoną 'przyjaźń', jak tylko zobaczyły na Naszej Klasie podpis pod zdjęciem profilowym 'Fidrygauka Warszawa/Londyn'.
Odnawianie to odbywało się na zasadzie: Cześć, co u ciebie? Widzę, że mieszkasz w Londynie. A wiesz, my tam akurat będziemy za miesiąc. Nie mogłabyś jakiegoś taniego noclegu załatwić?' ).

Tu się rozpoczynało pierwsze wycieczki krajoznawcze, gdy dzieci trochę podrosły i przyszedł czas by nos wyściubolić poza lokalny park (choćby nie wiem jak uroczy :))

Tu - po paru latach od wejścia do Unii - coraz częściej natrafiało się na koczujących, brudnych, śmierdzących, podpitych rodaków, dla których angielski sen przemienił się w koszmar.


Ten dworzec zawsze budził we mnie jakieś emocje.
 

Aż do dzisiaj.
Dzisiaj odkryłam nagle, że to dla mnie po prostu jeden z londyńskich dworców. Wyszłam z metra i pewnym krokiem ruszyłam w stronę odpowiedniego peronu. Bez nerwowego rozgądania się wokół, bez wczytywania się w kolumny znaków, bez obracania mapy do góry nogami i dumania, co będzie jak wsiądę w zły pociąg.
Dziś goniący tłum nie przytłaczał mnie, tylko był dla 'oczywistą oczywistością', pulsem tego miasta.
Lokalne dziwolągi, ani ci co przyjechali tu na występy gościnne nie ściągali mojego wzroku.


Victoria została oswojona.


I to kolejny dowód na to, że (wbrew pewnym przeciwnościom :)) przestałam być turystką, a stałam się mieszkańcem.





czwartek, 14 lipca 2011
 
2011/07/15 10:56:49
hehe, no tak to jest z gośćmi :D - Ej, ty tam masz kogoś na wyspach, nie? To weź zapytaj, czy możemy w salonie przekimać.. :)
Na Victorię wywiózł mię autokar na moją pierwszą samodzielną zagraniczną wycieczkę nieorganizowaną. Przekonana o swoje płynnej angielszyźnie zdziwiłam się mocno, gdy ledwie - ledwie, na migi prawie, udało mi się po pól godzinie zakupić mapę :D
P.s. Moja ówczesna współlokatorka przez ok. pół roku dojeżdżała do pracy średnio 2.5h w jedną stronę. Mieszkaliśmy na E17, a koleżanka jeździła nie dość, że w kierunku W to jeszcze za miasto...
 
2011/07/15 13:28:35
Veni, to ja tak mniej więcej teraz jeżdżę. No może zamykam się w 2 godz. w jedną stronę :)
Nie ma to jak odnawianie (i budowanie - najczęściej tylko w czasie gościny w salonie :)) przyjaźni.


0 comments:

Prześlij komentarz

Niepisanym prawem tego bloga jest lista komentarzy dłuższa od samego wpisu - uprasza się o podtrzymywanie tradycji:)

 
Back to top!