Searching...
wtorek, 28 czerwca 2011

Piszę, więc jestem

W nawiązaniu do komentarza 'rest5' zadałam sobie pytanie:


Dlaczego piszę?


Odpowiedź jest prosta:
Piszę bo muszę ;)

By się nie udusić, jak pan Stuhr, gdyby zabroniono mu śpiewać.



Natłok myśli musi gdzieś znaleźć ujście. Jak znajdzie to mi lżej.

Pisałam kiedyś pamiętnik. Nie jakieś tam pierdółki o niczym, ale bardzo poważne studium przypadku ... miłości nieszczęśliwej :)
Każdy dzień zawierał miedzy innymi opis garderoby ukochanego, jego zajęcia w czasie przerw, plan lekcji z numerami klas (żebym wiedziała, pod którą się kręcić miedzy lekcjami) itp.
Miłosne wynurzenia przeplatane były opisami kłótni zbuntowanej nastolatki z rodzicami oraz epitetami wszelakimi.
I o ile obiekt moich westchnień nigdy się nie dowiedział o moim głębokim uczuć* (choć musiał się domyślać po intensywności inwigilacji), o tyle moja mama pamiętnik odkryła i podczytywala go namiętnie, o czym się zorientowałem, po szytych grubymi nićmi aluzjach.
(* tym bardziej, że zmieniłam szkołę - głównie po to, by się wyleczyć z tego fatalnego zauroczenia i zdać maturę, bo w ciagu roku udało mi się z dobrej, czwórkowo-piątkowej uczennicy przepoczwarzyć w zakochanego lenia z 7-oma zagrożeniami!)

Trzy opasłe bruliony musiały zatem zniknąć z powierzchni ziemi.
Zabrałam je na obóz letni, gdzie pochłonął je ogień wieczornego ogniska, nad czym teraz oczywiście ubolewam, bo miałabym niezły ubaw czytając to.
A wystarczyło tylko znaleźć jakieś tajemne miejsce ...
 

W tzw. międzyczasie (nie wiem, dlaczego językoznawcy tak się czepiają tego słówka - ono jest takie przydatne i obrazowe :)) słałam też i otrzymywałam tony listów.
Niestety tylko od koleżanek :( Ale fajnych.
Do dziś leżą w piwnicy, w domu rodziców.
 

Potem oddałam się studiowaniu i pisałam na okrągło. Rozprawki, przyczynki, dywagacje pseudonaukowe, itp. Tego rodzaju pisania (tudzież wypracowań wszelakich z czasów licealnych) akurat ne znosiłam serdecznie. Śmiem twierdzić, że rodzenie w bólach to betka w porównaniu z pisaniem magisterki.  

Po przeprowadzce na Wyspy Szcześliwe, kiedy miałam jeszcze mnóstwo czasu i zero lokalnych znajomych, zaczęłam pisać blog o naszych pierwszych krokach wsród stekojadów i herbatopijców. Robiłam to z wielu powodów: by pozbierać myśli i nadać jakiś sens ówczesnemu siedzeniu w czterech ścianach, by się wyżyć werbalnie, skoro inaczej nie mogłam, na tych wszystkich urzędnikach, paniach w banku, panach w szpitalach itd, którzy nie byli wcale tacy idealni, acz uśmiechnięci ;).

Po to także, by 'odpowiednie dać rzeczy slowo' czyli ćwiczyć język, używać słów innych niż 'kupka', 'butla' czy 'kosi-kosi', nadawać spójność moim wypowiedziom, gdyż - wierzcie mi lub nie - mimo iż nie jestem z tych co "jenzik połska zapomynacz czipko i szem pitacz 'Połska, a gże to yest?'", to jednak przy osłabionej czujności 'pinglish' wkrada się potajemnie do codziennych konwersacji na równi z frazą: "No jak to się mówi?".


Głównym motywem pisania było jednak to, by nie powtarzać tych samych historii milionom naszych znajomych, którzy do końca wciąż niedowierzali, że zdobyliśmy się na ten krok i żądni byli sensacji i nowinek z naszego życia. Blog był zastrzeżony, jako że nie chciałam obwieszczać całemu światu moich niepowodzeń i potknięć początkującego emigranta. Nie chciałam też pokazywać swoich osobistych zdjęć, wiec było łatwiej mieć miejsce spotkań tylko dla wybranej grupy osób.

Lubiłam to robić. Po pewnym czasie zobaczyłam jednak, że o ile blog sprawdza się w kwestii treningu językowego, to na pewno nie sprzyja podtrzymywaniu przyjaźni (o mniej emocjonalnie zaawansowanych znajomościach nie wspominając). Moi przyjaciele, bowiem, czytali blog namiętnie, zostawiając od wielkiego dzwonu komentarze (stąd wiem, że im się podobały te moje wypociny :)), zdjęcia sobie poogladali, z filmików rodzinnych się pośmiali i ... tyle ich widzieli.
Ja nie wiedziałam, co się w ich życiu dzieje.
Oni nasycali swoją ciekawość i zaspokajali drzemiącą w nas wszystkich potrzebę 'podglądactwa', a jeśli już coś słali w moim kierunku to maile w stylu: "No to kiedy następny wpis, bo coś cicho na twoim blogu" :)

Człowiek potrzebuje reakcji zwrotnej. Bez niej miałam wrażenie, że gadam sama ze sobą (a tego raczej nie praktykuję w realu).
Blog przestałam pisać, bynajmniej nie przez 'niewiernych' przyjaciół (wykruszyli się, oj, wykruszyli, ale czy mogłam się czegoś innego spodziewać?). 

Przestałam, bo zaczęłam pracę, ktora pochłania mi dużo czasu, a w której też muszę pisać takie tony raportów i nie tylko, ze najzwyczajniej w świecie nie mam kiedy kontynuować.
Wydrukowalam go sobie i zbindowałam, stając się posiadaczką prześlicznych 4 'tomów', zawierających zdjęcia, powiedzonka moich dzieci, rożne śmieszne i strasze sytuacje (które po latach też stają się śmieszne :)) i ... uwielbiam do nich zaglądać.
Co prawda płonię się czasami ze wstydu znajdując fragmenty, które wyjęte z kontekstu (a po latach siłą rzeczy są całkowicie wyjęte :)) są zupełnie niezrozumiałe, niejasne, zawiłe, z niepokończonymi zdaniami, itp.
Ale cóż, to już historia i nie będę jej redagować :)


Pisałam też blog terapeutyczny.
Był taki okres w moim życiu, że jedna jego część legła w gruzach.
Zawaliła się.
A resztki murów, które się ostały, były regularnie burzone przez parę lat. Nieoczekiwanie i znienacka.
Nie wiem, czy internet widział kiedys tyle bluzg, tyle zółci, tyle goryczy zgromadzonej w jednym miejscu.

Pomogło.
Spojrzałam na pewne rzeczy z dystansem i pozwoliłam by czas wygoił rany. Wszystko się wyklarowało, mury odbudowałam, a wiele rzeczy zmieniło się na lepsze.
Nigdy tam nie wracam. Zostawiłam go, bo wiem, ze pomógł ludziom będącym w podobnej sytuacji. I wiem, że ludzie go wciąż czytają i komentują, bo dostaję powiadomienia mailowe o nowych komentarzach.
Ale ich nie czytam.
To rozdział zamknięty.
 

Ten blog powstał, bo ... muszę pisać, by żyć :)
Bo mogę się wygadać, a jednocześnie nie są to zbyt osobiste wynużenia, więc nie oczekuję w desperacji na komentarze - choć bardzo mi miło, jak się pojawiają i cieszę się, że ktoś to czyta.

Jest jeszcze jedna przyczyna - piszę często elaboraty po angielsku.
Powstają one w pocie czoła i z dużym udziałem słowników.
'Szepty w metrze' to dla mnie taka odskocznia.
Nie muszę się wysilać, spinać, zmagać, męczyć, szukać synonimów (choć form odmiany już czasami tak) i zastanawiać się, czy coś dobrze brzmi.
To po prostu wypływa ze mnie.
I nie mam problemów z frytkami :)
Kochany, łatwy, swojski język polski.


A ponadto ... piszę jeszcze jednego bloga - tematycznego, ale nie pytajcie mnie jakiego, bo nie zdradzę ;))


wtorek, 28 czerwca 2011 



2011/06/29 08:30:48
Jest jeszcze inne takie miejsce w internecie z dużą ilością żółci :)
Czytam Szepty bo sama kiedyś miałam męża Angola i źle się skończyło. Podpatruję czy masz jakieś zbliżone obserwacje do moich. Mi ta cała Angielska przygoda zostawiła pełno ran i może jeszcze trochę szerszy zasób słownictwa angielskiego (no może poza chip on the shoulder - ale to wina tej małej zakłamanej broszurki :). Jakkolwiek w dalszym ciągu lubię bywać w Anglii i czuję się tam mniej obco niż np. w Niemczech. Taki wróg ale swój. Jak u Karguli i Pawlaków. Też mam nie jednego bloga. To nic dziwnego.

2011/06/29 09:27:21
No własnie, aż się dziwię, że nikt jeszcze nie napisał jakegoś wiekopomnego dzieła na temat terapeutycznych właściwości blogów ;)
Jeśli chodzi o moje opisywanie angielskiej rzeczywistości to postanowiłam sobie, że nie będę się skupiać na negatywach. Przez pierwsze 2 lata krytykowałam wszystko i wszystkich, a o Anglikach wypowiadałam się nie inaczej niż per 'głupi Angole'. Ale potem stwierdziłam, że w końcu nikt mnie tu siłą nie trzyma i jednak ten kraj dał mi szansę w miarę normalnie funkcjonować. Termin 'Wyspy Szcześliwe' ma umnie lekko ironiczny wydźwięk i wiem, że wiele jest tu absurdów, zachowań paranoicznych, zarządzeń idiotycznych, rozwiązań nielogicznych, i pewnie nie raz o nie zahaczę, ale nie chcę, by to mnie zdominowało (a mam takie tendencje).
Ty masz pewnie dużo większy emocjonalny pryzmat, przez który postrzegasz ten kraj.
Co do frytek :) to myśle, że też miałaś rację. Ten zwrot jest chyba wielopłaszczyznowy :)

2011/06/29 10:35:34
Ja tam świetnie rozumiem potrzebę pisania. Kilka razy zaczynałam pisać bloga ale wychodziło mi zbyt dramatycznie i to nie był ten efekt. Terapia działa, kiedy pisząc staram się nabierac dystansu. Do tego tez jest potrzebny czytelnik, bo mając świadomość obecności odbiorcy nie obnażasz się przesadnie. Ja ten błąd teraz też popełniłam, dlatego się zablokowałam (za co fidrygaukę przepraszam), ale uznałam, że wystarczy kosmetyka i więcej dyscypliny językowej i spróbuję jechać dalej.
Też mam niejednego bloga ;-)

2011/06/29 10:50:11
very_bad - byłam przekonana że to przeze mnie się zawiesiłaś. tzn. mój komentarz z ramienia zatroskanej. tak było?

2011/06/29 11:39:18
Nie pytamy jakiego, skoro nie chcesz zdradzić... ;)))

2011/06/29 12:24:16
O nie kadaz, w żadnym razie nie przez Ciebie!!! Twój blog matczyny też jest bardzo zbiezny z moimi uczuciami. Szczególnie, że także mam córkę, choć już większą i jak widzisz problemy inne. Ciąża zaczyna ze mnie wydobywać wspomnienia jak to było z Młodą i twój blog też mnie w tym wspomógł wydatnie :-)))

2011/06/29 12:31:06
uff! kamień z serca.

0 comments:

Prześlij komentarz

Niepisanym prawem tego bloga jest lista komentarzy dłuższa od samego wpisu - uprasza się o podtrzymywanie tradycji:)

 
Back to top!