Searching...
poniedziałek, 20 czerwca 2011

It has all gone!

Kiedy przyjechałam pierwszy raz do Anglii byłam dziewczyną wyrosłą w komunizmie z całą jego szarzyzną i niemocą. 
Przyjechałam, spędziwszy uprzednio miesiąc w Rosjii, co z psychologiczną zasadą postrzegania czegoś przez pryzmat kontrastu postawiło Anglię w bardzo korzystnym świetle. 
Mój stosunek do tego miejsca na ziemi był wprost euforyczny. 
Przyczynił się do tego rownież fakt, że niewiele poza Polską w swym nastoletnim życiu widziałam.
Zakochalam się, chłonęłam, zachłystywałam każdą sekundą, marząc jedynie, by móc tu przyjechać ponownie.

Przez myśl mi nawet nie przeszło, ze będę kiedyś tu mieszkać ;)) Oczywiście bycie turystą a bycie mieszkańcem, to inna para kaloszy, ale nie o tym miało być. 
Jako uczennica klasy z rozszerzonym rosyjskim i niemieckim nie miałam wielkiego pojęcia o kulturze brytyjskiej (a sama z siebie też jakoś się nie edukowałam, zreszą mówimy o erze sprzed internetu, więc there we go - byłam za leniwa :))
 

Tym bardziej wiec zachwycałam się nie tylko architekturą, koszykami z kwiatkami, metrem, ale przede wszystkim ludźmi. Starsze, urzekające, eleganckie panie z misternie ułożonymi loczkami, szarmancy panowie w strojach Sherlocka Holmesa, eleganccy dżentelmeni podróżującymi z teczuszkami do pracy i oczywiście - kompletna dla mnie wtedy nowość - przedstawiciele ras wszelakich (tak, tak, niedyskretnie oglądałam się za Murzynami, Hindusami, Arabami - i nie mówię tu o płci :)) - tak samo, jak prawdopodobnie i dziś wciąż oglądałyby się dzieci z polskiej prowincji (choć pewności tu jednak nie mam).

Największe wrażenie wywierali na mnie chyba owi dżentelmeni z teczuszkami. Nie elegancją, nie szarmancją, nie urodą, ale ... sztuką otwierania i przewracania wielkich płacht porannej gazety czytanej w metrze w sposób niemalże bezszelestny, nie dotykając (broń Boże!) żadnego z sąsiadów i jednocześnie, w przypadku tych stojących, utrzymując perfekcyjnie równowagę nawet w czasie porządnego telepania wagoników.



Oczywiście The Sun, to nie to samo co The Times, a ci panowie wcale tacy eleganccy znowu nie są, ale nic innego nie udało mi się znaleźć w necie.

Naprawdę, widok był niesamowity! Przedział dzielił się na mini 'komórki do wynajęcia', zbudowane z papierowych ścian, falujących w rytmie Bakerloo lub Metropolitan.

A teraz?
It's all gone! 

Odeszło na zawsze ... wraz z narodzinami iphone'a :)



Mogę tylko powiedzieć, że ja wyglądam tak samo, pisząc tego bloga :)



poniedziałek, 20 czerwca 2011


2011/06/21 07:16:47
Jako stara baba miałam podobne odczucia do Twoich, kiedy jako dziecko byłaś w Anglii;))) Też oglądałam się za tłumami innych nacji, szczególnie tych inaczej zabarwionych na skórze. Ale największy zachwyt wywołało u mnie to, że ludzie ci nie wtopili się w szarość Anglików, tylko ubarwili angielskie ulice strojami narodowymi. Szczególnie hinduskie kobiety w wielokolorowych, bajecznie wzorzystych sari i Afrykanki zdumiewające nakryciami głowy, fryzurami i długimi spódnicami.
A Anglię pokochałam za uśmiech obcych ludzi. Śmiałyśmy się z Córką, że to przez prozac, ale nie - oni naprawdę uśmiechają się do siebie na ulicach. I pozdrawiają obcych zupełnie ludzi. Dla mnie jest to fenomenalne zjawisko:)


2011/06/21 18:30:11
Tak, uśmiechają się, albo i nie :) Myślę, że może jednak trochę idealizujesz ten kraj Semiranno ;) Ale generalnie większa pogoda ducha maluje się na twarzach. Ostatnio gdzieś biegłam, jak zwykle intensywnie o czymś myśląc. Zaczepiłi mnie facet i powiedział, żebym się uśmiechnęła, bo nie może być 'aż tak źle'. Rozśmieszył mnie autentycznie. Czyżbym jednak miala za sobą lata nawykowego nieuśmiechania się? Pocieszyłam się, że był lekko podchmielony, a więc miał nieco zaburzone postrzeganie ;)


2011/06/21 18:40:38
Być może idealizuję troszeczkę Anglię i jej mieszkańców, ale powiedz mi, Fidrygauko, kiedy ostatni raz byłaś na dłużej w naszym kraju?
Należę do grupy ludzi, którzy chodząc ulicami spoglądają na mijanych przechodniów. I chociaż często lekko się uśmiecham, to praktycznie nikt tego uśmiechu nie odwzajemnia, a zdarza się i tak, że popatrują na mnie badawczo, czy aby wszystko u mnie pokolei. Jesteśmy narodem smutasów. Może jest to wynikiem niezbyt lekkiego żywota, ale nie do końca, wszak mnie też nie jest lekko, ale na uśmiech potrafię się zdobyć. Czyli mentalność. Ludzie smutni, wpatrzeni w płyty chodnikowe, a w najlepszym razie w słupek ze światłami, albo wystawę.
Anglicy pod względem życzliwości i uprzejmości biją nas na głowę:)
(Mówiłam, że się zakochałam w Anglii? No. A zakochani nie widzą wad;))


2011/06/21 18:52:10
Tak, zakochanie to stan specyficzny. U mnie było to małżeństwo z rozsądku :) a uczucie przyszło z czasem. Na pewno jest to kwestia mentalności, niełatwego życia i postawy cierpiętniczo-martyrologicznej. Ale to się zmienia. Keep smiling ;-D

 

0 comments:

Prześlij komentarz

Niepisanym prawem tego bloga jest lista komentarzy dłuższa od samego wpisu - uprasza się o podtrzymywanie tradycji:)

 
Back to top!